Na Święta zrobiłam się na szaro...

A raczej nie "się", tylko zrobiłam sobie mieszkanie. O tym jednak za chwilę, bo zanim cokolwiek pokażę - z całego serca chciałbym w imieniu całej naszej trójki przeogromnie podziękować za wszystkie życzenia i gratulacje!! Za wszystkie maile, kartki, prezenty i w ogóle za wszystko :))) Jest nam przeogromnie miło :)))

No dobrze, ale wracajmy do tematów świątecznych - dziś w końcu obiecane kilka świątecznych migawek :) Oczywiście większość dekoracji poza choinką ozdabia nasze kąty cały grudzień, ale cóż - jednak nie udało się zaprezentować tu nic wcześniej, niestety sprawnego komputera nadal nie posiadam i jestem tu tylko z doskoku :( Ale dziś nareszcie udało się upamiętnić te moje szarości... bo to właśnie ten kolor króluje u nas w tym roku!

boże narodzenie - dekoracje świąteczne jelonek / christmas decoration

Może nie do końca to typowo świąteczny kolor, ale cóż, nigdy nie pociągały mnie bajecznie kolorowe bombki... wolę zgrzebnie. 


Zwykle króluje u mnie biel z odrobiną czerwieni, w tym roku czerwonych akcentów jest tylko troszkę, a dominuje stare srebro (głównie za sprawą bombek, które już pokazywałam w zeszłym roku - tutaj, a w których nadal jestem zakochana) i delikatne szarości - papierów prezentowych, drobnych dekoracji, a w czasie świąt dodatkowo lnianego obrusa.

Zaczęło się niewinnie, od nabytych w listopadzie szarych papierów w groszki z Ikei i świecznika od Mimi - miłość do srebrzonego szkła mi ciagle nie minęła:

boże narodzenie - dekoracje świąteczne lampion posrebrzane postarzane szkło / christmas decoration mercury glass lantern

Piękny jest, prawda? A jakie cudne światło daje wieczorami, świeczki palą się w nim na okrągło :)

boże narodzenie - dekoracje świąteczne lampion posrebrzane postarzane szkło / christmas decoration mercury glass lantern

A przy okazji wspomnianych papierów, kupiłam też wianek, w domu od razu go rozparcelowałam i serduszka zawisły na drzwiach razem z moim zeszłorocznym wiankiem z szysek modrzewiowych:

wianek z szyszek modrzewiowych

Jak przerobiłam drugą cześć pokażę może następnym razem...

A tak wygląda nasza tegoroczna choinka, ze wspomnianymi bombkami, jeszcze mogłam sobie w tym roku pozwolić na szklane ozdoby, skoro szkrab jeszcze nie chodzi... w zasadzie wszystkie ozdoby są na niej zeszłoroczne, bo są tu i grzybki, które nadal bardzo lubię. I oczywiście uchwyty na świeczki - chyba nigdy już z tego elementu nie zrezygnuję :) Ale w tym roku udało się nareszcie zrealizować inny pomysł (do którego przymierzałam się już chyba ze 4 lata z rzędu :D) - zainstalować choinkę w wiklinowym koszu. Super rozwiązanie i bardzo je polecam - nie tylko wizualnie wygląda to o wiele fajniej, bo nie widać stojaka (a coś takiego jak ładny stojak chyba nie istnieje?) i dodaje drzewku dużo wdzięku, ale i pozwala łatwiej pod nim sprzątnąć bez trącania gałązek, łatwiej się podlewa, nie zaczepiają aż tak o gałązki kręcące się po domu zwierzaki (przynajmniej te mniejsze) itd... no i oczywiście więcej pod nim miejsca na prezenty ;P

boże narodzenie - choinka, kosz wiklinowy

A co poza choinką? Oczywiście jak co roku na oknach zawisła dekoracja z bombek i sznurów perełek - ale pokazywałam ją już rok temu, więc daruję wam nowe fotki :) - tu można wszystko obejrzeć dokładnie, wraz z innymi dekoracjami, które pojawiły się u nas i w tym roku... 

boże narodzenie - dekoracja okna szklane bombki posrebrzane postarzane / christmas window, mercury glass ornaments

Za to na jednym z okien doszła  nowa dekoracja jelonkowa, plan na nią był ciut inny, w bardziej naturalnych kolorach, ale zachwycił mnie ten szary (no przecież mówiłam, że będzie na szaro?) jelonek i w efekcie wyszło tak:

boże narodzenie - dekoracja świąteczna: patera druciana, mech,jelonki / christmas decor

boże narodzenie - dekoracja świąteczna: patera druciana, mech, jelonki / christmas decor

I ostatecznie nasze grudniowe okno wygląda tak:

boże narodzenie - okno i dekoracja świąteczna: patera druciana, mech,jelonki / christmas decor

Zdjęć świątecznego stołu niestety chyba nie będzie, bo nie znalazłam na razie żadnego, które wyszło tak jakbym chciała - ale nic nowego chyba się na nim nie pojawiło :) Również słodkości były jak zawsze te same (a idealne moim zdaniem przepisy na świąteczne serniki, makowce, pierniczki itd podawałam tutaj w zeszłym roku, gdyby ktoś był zainteresowany), chociaż... tym razem stwierdziłam, że znudziło mi sie zwykłe zwijanie rolady i podałam...

Drożdżowy wieniec z makiem

wieniec drożdżowy z makiem

To kombinacja dwóch przepisów, które już znacie z mojego bloga - drożdżowego wieńca i przepysznej masy makowej - kombinacja jak się okazało udana, polecam! Nie było łatwo dorwać choć kawałeczek i zrobić jakieś zdjęcie :) Podobnie zresztą sernika - ale obfociłam, może jednak kogoś jeszcze zachęcę do wypróbowania tego przepisu? Jest niebywale prosty!

pyszny sernik z ananasem (nie opada)

A na koniec - mała dekoracja, która zawisła na lampie nad stołem... i znikam dalej świętować :) Mam nadzieję, że wszyscy spędzacie Święta rodzinnej atmosferze, pełnej radości, życzliwości i bliskości - i życzę Wam jak najwięcej miłych chwil, udanego odpoczynku i mnóstwa pyszności na stołach :) A także szczęśliwego Nowego Roku - oby nadchodzący 2013 rok był pełen samych zrealizowanych marzeń i szczęśliwych dni!

boże narodzenie - piernikowe masosolne śniezynki

Pozdrawiam ciepło i świątecznie,
ushii

PS
Przepraszam bardzo, że jeszcze nie każdemu odpisałam, ale naprawdę nie bardzo mam jak regularnie zaglądać na pocztę :(

Zdobycze, które wyjaśniają wszystko :)))))

Oraz malutka taka, co nie wyjaśnia nic :D Ot, udało mi się niedawno dorwać przypadkiem koszyk, na który już miałam od daaawna chrapkę :) więc uwaga, bo odtąd nie raz się może pojawiać tu i ówdzie na zdjęciach, bo tak się z niego cieszę...

koszyk z drutu

Hihi, za oknem (i na wszystkich blogach zapewne) zagościła prawdziwa zima, Święta tuż tuż, a ja tu ze zdjęciem jesiennym po tak długim milczeniu wyskakuję :) Ale dziś jeszcze zupełnie nieświąteczny post będzie - kolejne zdjęcia z lata jeszcze w zasadzie - to niech to będzie takie łagodniejsze przejście do śnieżnych klimatów :) No dobrze, ale miałam wyjaśniać, dlaczego tak długo było tu cicho i gdzie byłam jak mnie nie było... No miałam arcyważny powód :) Cofnijmy się jednak odrobinę w czasie...

Jakiś czas temu, w lecie jeszcze, na starocie się wybrałam, bo ładna pogoda była... i już jak podjeżdżaliśmy to wpadło mi w oko ONO; stało sobie jakoś tak osobno po drugiej stronie ulicy, razem z jakimś stołem paskudnym, dziwnie tak. I aż mi się gorąco zrobiło, bo to takie stare, rozkładające się na stolik i krzesełko... Cudne, drewniane całe, a nie żadne plastiki, w doskonałym stanie - tylko pomalowane olejną, wystarczy ją zedrzeć i odświeżyć... M. spojrzał, do czego tak pieję i mówi, że to chyba już ktoś kupił i koło samochodu sobie postawił? Ale kazałam mu ludzi napastować o nie... i okazało się, że nie, że do kupienia jest :) Nie popuściłam! Oczywiście ze tą swoją determinacją do sprzedawcy się nie uzewnętrzniałam, więc ostateczna cena sprawiła mi dodatkową radość... Haha - i najlepsze - jak widać jest pomalowane na żółto... i ja, co nigdy żółtego nie lubiłam, zakochałam się w tym żółtym!! I być może nawet na taki kolor je właśnie pomalujemy :) No tak, ale o czym ja tak tu ględzę? Proszę Państwa - dziś zdjęcie wyłącznie "przed" i nieszczególnie ciekawe aranżacyjnie, bo w tymczasowej lokalizacji w oczekiwaniu na zabiegi odświeżające. Ale do przeróbek już powoli się przymierzamy, więc efekty mam nadzieję też niebawem pokażę... a zatem:

stare dziecinne krzesełko do karmienia

Tak! Krzesełko do karmienia :) I chyba nie muszę już zbyt dużo dodawać, prawda??? TAK, TAK... Od niedawna jest nas na naszym poddaszu troszkę więcej :)))))))) Dlatego też w ostatnich miesiącach na blogach bywałam rzadko - a ostatnio wcale - i nie zawsze miałam dla Was czas - ale chyba jestem usprawiedliwiona??? :D

Dziękuję za trzymanie kciuków wszystkim blogowym ciociom :) Nasza kruszynka ma na imię Alicja, ma już 2 miesiące - i rośnie jak na drożdżach!


A krzesełko... no cóż, jak podsumowałam to już kiedyś w rozmowie z moją kochaną Agą - normalni ludzie od jakiś śpioszków i kaftaników zaczynają zakupy, ewentualnie może od łóżeczka... a ja co? Ale zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej :)) Zatem kolejny zakup wcale nie był lepszy :) Ale tym razem niespodziankę sprawiła mi Babcia!

Rozglądając się za tym wspomnianym łóżeczkiem natknęłam się na przeuroczy pomysł - tzw. kosz Mojżesza, czyli pleciony, często wiklinowy, kosz do spania dla noworodka. Spodobał mi się bardzo, ale cóż -  kupowanie dodatkowego łóżeczka za kilkaset złotych na tylko kilka miesięcy uznałam za przesadę i z żalem dałam sobie spokój... a tu dwa dni później - nic o tym nie wiedząc - Babcia upolowała taki właśnie koszyk dla mnie :)) Oczywiście też na starociach, ale w ogóle nieużywany i to za całe 40zł! Ale się ucieszyłam! Od razu pomyślałam, że będzie idealny na podręczne łóżeczko - w ciągu dnia jak znalazł do postawienia koło kanapy itp :) Sprawdza się super, a dodatkowo wieczorem jest też wygodnym stojakiem na wanienkę!

Tak wyglądało po zakupie... ha, znowu żółty, nie wiem co tak obrodziło:

koszyk mojżesza dla noworodka - przed / moses basket for infants - before

A tak po małym liftingu: malowaniu i drobnych przeróbkach, obszyciu kosza i wymianie materacyka...

koszyk mojżesza dla noworodka - po odnowieniu / moses basket for infants - after

Miło, gdy  czasem, ot po prostu, spełniają się marzenia... a jak udekorowałam łóżeczko nocne, pokażę przy innej okazji, jeśli jego użytkowniczka mi to umożliwi :)

Pozdrawiam Was serdecznie!!
ushii

PS
A świątecznie będzie tu już niebawem, obiecuję :)

Specjalistka od powrotów?

Tak, to umiem na pewno, znikać stąd na długo i wracać po raz enty :) Ale co robić, czasem nie da się inaczej... najpierw blogowanie kompletnie nie wchodziło w grę, a jak już znalazłam czas - to okazało się, że nie mam na czym, bo mój komputer postanowił pożegnać się z tym światem... i tak zleciał kolejny miesiąc. Cóż, wreszcie udało mi się znaleźć coś zastępczego.

Wiele się przez ten czas u nas zdarzyło i napiszę o tym dokładniej już jutro, jak tylko dokopię się do właściwych fotek, bo panuje w nich niejaki chaos po akcji rozpaczliwego odzyskiwania :) Obiecuję, koniec z tą ciszą! Zanim jednak przejdę do spraw bardziej na czasie: różnych wyjaśnień, naszych tegorocznych dekoracji świątecznych i innych takich, dziś wrócę do sprawy drzwi, które pokazałam ostatnim razem... Bardzo się cieszę, że tak Wam się spodobały - i żałuję, że niestety nie miałam możliwości odpowiedzieć wtedy na wszystkie maile i pytania którymi zostałam zasypana. Ale już to nadrabiam - informacje, o które pytaliście już uzupełniłam i, dla porządku, umieściłam je w tamtym poście (tutaj), aby również w przyszłości nikt nie miał problemu z ich odnalezieniem.

A na koniec jeszcze małe chwalipięctwo...

Miłą niespodziankę sprawiło mi czasopismo Moje Mieszkanie - Ushiilandia znów zagościła na ich łamach, tym razem w wydaniu specjalnym - "Najpiękniejsze dekoracje domu" :))




Zatem - do zobaczenia jutro!

Pozdrawiam,
ushii

Odrobina mistyfikacji nikomu nie zaszkodzi...

We wnętrzach wolę raczej autentyczność niż stylizowane dodatki, prawdziwe materiały, które nie udają czegoś innego; jeśli postarzenia - to wynikające z faktycznego zużycia i wieku... Ale od długiego czasu z pełną premedytacją planowałam pewną mistyfikację. Bardzo prostą do wykonania zresztą, ale ciągle coś było innego do zrobienia - w końcu jednak jest. Otóż...

Nie mogłam patrzeć na swoje drzwi wejściowe! Przyjęte z dobrodziejstwem inwentarza, co prawda szerokie i wygodne, ale paskudne i w dodatku w okleince, udające drewniane - a tego szczególnie nie znoszę. Wiadomo, że na klatce schodowej wszystkie drzwi muszą być takie same i od zewnątrz nic nie mogłam z nimi zrobić, wymiana na prawdziwe drewniane też odpadała z tego powodu. Ale od wewnątrz? Zamalować to pseudodrewienko miałam ochotę od samego początku. A potem padł jeszcze pomysł urozmaicenia trochę ich płaszczyzny... pomysł swoje odleżał i nabrał mocy prawnej, bo musiał też dojrzeć do zabrania się za jego realizację M. Ale wreszcie, od chyba miesiąca... TA-DAM! Mam!!!

wianek z monogramem / monogam wreath

Aż z tej okazji zmontowałam kolejny wianek :D

Ale od początku - było tak, bleh:


Uznałam, że do naszych wnętrz pasują drzwi takie trochę podobne do kamienicznych - zaczęliśmy zatem od oklejenia ich paskami płyty i wykończenia powstałych wgłębień ozdobnymi listewkami. Dodatkowo, również za pomocą listewek, zrobiliśmy ozdobną opaskę na ścianę wokół. Ponieważ w komentarzach i mailach padło mnóstwo pytań o szczegóły, oto kilka dokładniejszych informacji:

Do oklejenia drzwi użyłam oczywiście płyty mdf (pilśniowa jest za miękka i nietrwała! Poza tym mdf ma o wiele ładniejszą powierzchnię). Płyta zakupiona i docięta w markecie budowlanym, natomiast ozdobne listewki są od stolarza.

Wymiary i proporcje:
  • drzwi 90x200cm
  • paski płyty:
    - 2 szt. 200x 13cm (boczne pionowe)
    - 4 szt. 64x13cm (poziome)
    - 1 szt. 100x13cm (środkowa pionowa)
Wycięcie na zamek - zrobiłam najpierw szablon z papieru bardzo dokładnie odwzorowujący kształt szyldu i odrysowałam go w odpowiednim miejscu na płycie. Następnie wycięłam go laubzegą (inaczej piłką tzw. włośnicową).
Klej - zawsze do tego typu prac używam tylko jednego, moim zdaniem rewelacyjnego - Mamut firmy Den Braven. Ma tylko jeden minus, jest w tzw. kartuszu, czyli nakłada się go z pistoletu (to niebieskie coś na zdjęciu) - szkoda, że nie ma wersji mniejszych, bo ma określony czas przydatności do zużycia. Ale klei fenomenalnie i bardzo go polecam.

Drzwi podczas przemiany nie zdejmowaliśmy, bo nie było potrzeby ich odnawiania, wystarczyło w miejscach, które miały być pomalowane leciutko zmatowić je bardzo drobnym papierem ściernym (na wszelki wypadek, bo konieczne to nie było).

Podsumowując, na tym etapie wyglądało to tak:

odnawianie drzwi - w trakcie

Potem już było tylko malowanie. I tu - ponieważ dostaję mnóstwo pytań na ten temat - po raz kolejny polecę farby Benjamin Moore. Są znacznie droższe od tych oferowanych np w supermarketach budowlanych, owszem. Ale absolutnie warte każdej wydanej złotówki, bo są o wiele, wiele trwalsze od innych u nas dostępnych, odporniejsze na zarysowania itd (i choć używam wersji akrylowej, to jest ona mocniejsza od alkidowych innych firm! A przy tym nie "topi" faktury drewna!). No i przy okazji się nie błyszczą ani trochę :) Dlatego drobniejsze mebelki maluję najczęściej np Duluksem, Fluggerem itp, ale przy tych najbardziej narażonych na uszkodzenie - meble kuchenne czy te drzwi na przykład - tylko BM wchodzi w grę. Kuchnię malowaliśmy ładnych parę lat temu i do dziś nie nosi najmniejszego śladu zużycia, ani jednej najdrobniejszej ryseczki :) A to przecież kuchnia, gdzie ciągle coś się dzieje... Co do reszty informacji - jak maluję itd - wszystko to można znaleźć w mini-poradniku malarskim, który kiedyś już tu umieściłam :) Ale wróćmy do drzwi :))

Nie mogę aż uwierzyć, że czekałam na to tyle czasu, a jak już się za to wzięliśmy to poszło tak błyskawicznie :) Oklejanie to był dosłownie moment, a cała zmiana trwałaby raptem kilka godzin - wydłużyło ją tylko czekanie na wysychanie kolejnych warstw farby... I dziś jest tak:

odnowione drzwi - niby kamieniczne / door makeover

I w troszkę większym zbliżeniu, może tu nieco lepiej będzie widać te podziały... okna niestety żadnego w okolicy nie ma i ciężko uzyskać sensownie naświetlone ujęcie - a przynajmniej ja nie umiem...

odnowione drzwi - niby kamieniczne / door makeover

I jak Wam się podoba? Ja jestem zachwycona!! W tym ciasnym kąciku zrobiło się jaśniej, przestronniej i ogólnie nareszcie nie patrzę na własne drzwi ze wstrętem :)) I nie muszę już myśleć, że ich podchodzący pod wiśniowy kolor kompletnie do niczego mi nie pasuje! Ach jak się cieszę :)) A jak ładnie będą na nich wyglądały przeróżne wianki na przykład, uwielbiam takie dekoracje sezonowe na białych drzwiach - dotąd tylko mogłam sobie wzdychać do różnych inspiracyjnych fotek, teraz nareszcie sama sobie coś będę mogła wieszać! Stąd właśnie ta szybka przymiarka widoczna na pierwszej fotce w poście...

wianek z inicjałami / monogram wreath

Garść białych kwiatków i nasze inicjały oklejone lnem. Chciałam całość umieścić na wianku z gałązek winorośli, niestety, nie udało mi się takich zdobyć - szczęśliwie znalazłam takie zastępstwo w szufladzie z dekoracjami :)

Pozdrawiam,
ushii

PS
Wiem, ze jakieś zawirowania z publikacją tego posta wyszły - niestety, nie mam obecnie na to wpływu, o czym wspominałam w poprzednim poście, miało opublikować się automatycznie, a wyszło jak wyszło. Szczęśliwie miałam możliwość dosłownie na chwilkę tu dziś zajrzeć - więc nasze drzwiowe rewolucje dostały drugą szansę :)

Dziękuję za wszystkie Wasze ciepłe słowa i komentarze, żałuję że nie jestem na razie na każdy z nich w stanie odpisać, podobnie na maile - przebywam z dala od domu na razie i prawdopodobnie jeszcze to trochę potrwa... Do zobaczenia niebawem, mam nadzieję, bo mam Wam tyyyyle innych zmian i naszych meblowych diy do pokazania!

Jaskółki odlatują w ciszy...

Nasze poddasze to spełnienie moich marzeń - marzeń, które sądziłam, że nigdy nie będą miały szans się spełnić... Jestem wdzięczna losowi za moje ukochane belki i słupy, za poranne promienie słońca wkradające się przez te wyśnione okna i grające na poduszce, za najwspanialszą na świecie kuchnię, w której odkryłam swoje kulinarne pasje i za każdy kącik, który z radością mogę wciąż na nowo po swojemu urządzać i zmieniać... a przede wszystkim - za człowieka, z którym dane mi było to marzenie zrealizować... I za ptaki. Te najulubieńsze. Za wieczorne nawoływania mew, za wróbelki rokrocznie wijące gniazdko tuż przy naszym oknie w sypialni... i za niezliczone jaskółki, wciąż i wciąż przecinające czarnymi, prędkimi smugami prostokąt nieba nad moją głową... czyż można mieć piękniejszy widok z okna? 

wianek z wrzosu / heather wreath

Ale nic nie trwa wiecznie... maleńkie wróbelki z tegorocznego wylęgu dawno się już usamodzielniły, a jaskółki... Zwykle rozkrzyczane, rozśmigane - wczoraj odleciały w ciszy, jakby ukradkiem, bez pożegnania. Co roku, gdy nagle znikają, odczuwam taką samą pustkę wokół i co roku z niecierpliwością czekam na ich powrót. Tym razem miałam szczęście obserwować ich odlot...

Na pocieszenie zrobiłam placki. Serwuję je cały rok, bo za nimi przepadamy, ale kiedy są bardziej na miejscu jeśli nie teraz właśnie? Z jesiennych jabłek, z nutą cynamonu... Przepis chyba niepotrzebny, bo każdy robi je na oko - ale tym razem dołożyłam mały akcent by było jeszcze bardziej jesiennie... no to tak ogólnie:

jesienne placki jabłkowe z migdałami

Jesienne placki jabłkowe z migdałami
  • jajko
  • mleko (ok. 1 szkl.)
  • odrobina cynamonu (i ewentualnie ekstraktu waniliowego)
  • mąka - tyle ile ciasto zabierze
  • twarde jabłka
  • migdały w płatkach
  • olej do smażenia
  • cukier puder do posypania
Miksuję ciasto o konsystencji podobnej do naleśnikowego. Obrane jabłka kroję w pasterki, lub - bardziej dekoracyjnie - w cienkie krążki, wrzucam je do ciasta. Kładę na rozgrzany olej, posypuję płatkami migdałów, smażę z obu stron na złoto. Odkładam na ręcznik papierowy do osączenia z tłuszczu i oprószam odrobiną cukru pudru. Ot, klasyka. Nie dodaję nigdy proszków do pieczenia itp, bo nie przepadam za taką rozdmuchaną strukturą ciasta, nie w plackach.
I jeszcze wersja bez migdałów, za to... :))

placki - misie dla dzieci

Ale dziś miało być o wrzosie przecież! Tym wrzosie specjalnie wiezionym przez sielską Magdę :)  Oczywiście pierwsze dzisiejsze zdjęcie mówi już wszystko - chciałam zrobić sobie wianek :D No i zrobiłam jak widać. A skoro już go miałam, to mogłam zawiesić w miejscu, które specjalnie w celu wieszania takich ozdóbek sobie umyśliłam... Pokazywałam niedawno nasz odmieniony kąt stołowy (tutaj - klik) i wspominałam, że ściana za nim za chwilę znów będzie wyglądać nieco inaczej. W zasadzie, to mogła się zmienić już dawno, bo zasadniczy element przygotowaliśmy chyba jeszcze na wiosnę - ale tradycyjnie musiało wszystko nabrać mocy urzędowej - czytaj "komuś musiało się zachcieć wbić dwa gwoździki" :D . Wczoraj nabrało, wzięłam ten nieszczęsny młotek do ręki.

Bardzo podobają mi się stare listwy z wieszakami, popularne i na skandynawskich i - od pewnego już czasu na naszych blogach. Ale ceny moją nieco moim zdaniem przesadzone, jednak to tylko kawałek deski przecież... dopisało mi jednak szczęście :) Wypatrzyłam kiedyś u mojego Dziadka coś podobnego, w dodatku nie stylizowany sklepowy gadżet, ale prawdziwe vintage, które wisiało jeszcze u mojej prabaci, w sieni starego domu! I okazało się, że mogę go sobie wziąć :)) No tylko ten kolorek, tradycyjnie musztardowo-obrzydliwy...

stary wieszak / vintage hanger

Myślałam początkowo, żeby doczyścić to do żywego drewna, ale nie do końca udało się usunąć ten milion mażących się warstw - i ostatecznie pomalowaliśmy wieszak na biało. Może za jakiś czas pojawi sie inny kolor? Kto to wie... No i mam i ja kolejny kącik na sezonowe dekoracje - teraz w wydaniu jesienno-wrzosowym, za chwilę będę już myśleć o wersji zimowej - i już się na to cieszę :)

stary wieszak / vintage hanger

stary wieszak, szklany świecznik posrebrzany postarzany/ vintage hanger

Kochani - prawdopodobnie zniknę wkrótce na pewien czas, nie wiem czy na długo, czy na króciutko, zobaczymy. Być może jeszcze pojawi się tu wcześniej jeden post, ale nie mam pewności, czy zdążę. Mam też kilka gotowych postów do publikacji, więc być może same pojawią się tu pod moją nieobecność, żeby nie było tu całkiem nudno i nie porosło kurzem... Ale obiecuję wrócić jak najprędzej :) A Was proszę - chociaż na razie nie powiem dlaczego, to trzymajcie za mnie kciuki!

Pozdrawiam i życzę pięknego weekendu - wybierzcie się koniecznie na jesienny spacer, bo zapowiada się, że będzie dzień pełen słońca :)
ushii

Mój czas odnaleziony...

Oczywiście i ja byłam na liście chętnych i od jakiegoś już czasu delektuję się tą przemiłą lekturą - i wciąż nie mogę się nią nasycić... i cieszy mnie, że odnajduję swój czas i swoje przyjemności w tak podobny sposób jak Mimi...


Mimi, dziękuję za piękną dedykację!
ushii

Świat jest pełen Aniołów,
czyli moje jesienne cuda

Nigdy nie kręciło mnie systematyczne zbieranie anielskich (i każdych innych) figurek, bibelotów, kurzołapków... choć rozumiem, że innym może sprawiać to przyjemność. Jednak okazuje się, że mimowolnie zaczęłam kolekcjonować Anioły! Ale jakie... najpiękniejsze na świecie, bo każdy  - to cudowna, ciepła osoba z wielkim sercem!!!

I tak sobie nanizuję koraliki tych przemiłych chwil, gdy widzę wiadomość lub maila od jednej z nich, gdy mam okazję osobiście je wyściskać, usłyszeć ich śmiech i zajrzeć do ich świata... Ostatnio było całkiem sporo takich momentów - i za wszystkie Wam Moje Kochane dziekuję! Martuś, Aguś, Olu, Ulu, Madziu, Syl (i Ewelinko, której imię blogger mi tu zjadł! wrrr...) ... Wy wiecie ile dla mnie znaczycie :))

Czasem też te moje anioły - ot tak, po prostu! - zaskakują mnie różnymi niespodziankami i prezentami i dziś pokażę niektóre z nich :) Bo inne muszą na razie pozostać tajemnicą - ale Wy wiecie, że cieszą mnie równie mocno!

Zacznę od niespodzianki, którą dostałam od osobistego Anioła mojego - bardzo jesienna, prawda? Kiedyś już zachwyciłam się bardzo podobnym pudłem i nie mogłam później odżałować, że go nie kupiłam, ale cenę sprzedawca zawołał chorą... a w ostatni weekend dostałam jeszcze piękniejsze! La-la-la :))

stare pudło na kapelusze / vintage hat box

Jak widać do korony w tym roku znów trafiły różowe wrzosy, chyba najbardziej podoba mi się jej połączenie właśnie z wrzosami. Ale - ponieważ nie mam już działki i wrzosowiska, nie miałam w tym roku szans na nowe... I co? Gdy się o tym dowiedziała kochana Magda z Sielskich klimatów, po prostu złapała za koszyk, nacięła i mi ich przywiozła całe mnóstwo :)) A do tego dołożyła naręcza zielonych hortensji... i siebie, na kilka przemiłych godzin :) Fajnie, prawda?


Po co mi były te wrzosy w ogóle, to pokażę następnym razem - ale dziś muszę wspomnieć, że cały post, jeśli chodzi o różowe kwiatuszki, sponsorowany jest przez Magdę, bo uznała, że chyba jeszcze będzie mi mało i dostałam takie piękności... Uwielbiam!


Równie urocza niespodziankę sprawiła mi Ola z Mojego miejsca na ziemi, gdy usłyszała, że poszukuję bezskutecznie koszyczków drucianych... bez wahania odstąpiła mi swój :D To wprost nie do uwierzenia! Olu - jeszcze raz bardzo Ci dziękuję!


Ale - żeby nie było, że tylko tak dostaję i dostaję - czasem też coś i ja komuś wyślę albo dam :) Choć nie zawsze tak jak bym chciała... Cóż, nasza poczta różne ma zagrywki i czasem lubi robić nam na przekór... i paczuszka, która powinna dojść na drugi dzień - idzie prawie tydzień - bywa. A, że w efekcie adresata już nie zdąży zastać? No cóż... dlatego na koniec fotki z dedykacją dla Syl, która zna na razie zawartość pewnej takiej własnie paczuszki tylko teoretycznie :) Oto Kochana kawałek jej zawartości :) Kubeczki i miseczki w gwiazdeczki ;D dla Bryanka i dla Ciebie - jak tylko je zobaczyłam, od razu z Wami mi się skojarzyły...


A do tego moja mała produkcja, jedna z całej kolekcji takich drobiazgów, które zaczęły powstać już dość dawno temu, ale jeszcze nie miały tu swojej premiery chyba - dziwne kółko "uszyte jak ciasto" (Syl, wiesz o co chodzi ;P) - czyli koszyczek na bułeczki :) Dzięki Iwalii poznałam ideę przeszyć i konstrukcji tegoż - dziękuję! Ale oczywiście musiałam trochę po swojemu to zrobić :) Nawet M. powiedział, że ładne, więc jestem zadowolona :) Użytkujemy go z okazji różnych romantycznych i świątecznych śniadań - dlatego postanowiłam zrobić dla Ciebie identyczny :) Mam nadzieję, że tak mniej więcej go sobie wyobrażałaś? :))

koszyk na bułeczki DIY

Pozdrawiam,
ushii

PS
Kochani, wiem, że mam duże zaległości w odpowiadaniu na różne maile i pytania - staram się po troszeczku to nadrabiać, ale niestety jeszcze to potrwa, bo mam dość ważne powody, dla których nie mogę zbyt często teraz zaglądać do komputera, więc proszę o cierpliwość...

Len, moja miłość...

Zanim zacznę moją dzisiejszą opowieść - bardzo chciałam Wam podziękować za tyle przemiłych słów o naszym poddaszu w Werandzie - w mailach, komentarzach, smsach i rozmowach - czytanie i słuchanie tego wszystkiego sprawiło mi ogromną przyjemność!!

Dziękuję Wam również za wszystkie inne komentarze i ślady Waszej wizyty w moich blogowych progach, jakie czasem zostawiacie. Choć nie zawsze jestem w stanie odpisać - to z uwagą czytam każde słowo! To naprawdę bardzo wiele dla mnie znaczy i daje mnóstwo motywacji do dalszego pisania - bo wiem, że nie piszę w pustkę, że ktoś lubi do mnie zaglądać, że ktoś znajduje tu inspiracje dla zmian we własnych czterech kątach, a ktoś inny dzięki wizycie u mnie nabiera ochoty, by samemu poprowadzić bloga :)  Dziękuję! Choć już dawno po sezonie na nie - w podzięce mam moje ulubione kwiaty dla Was :) W ulubionym naczynku na dokładkę :)


A wracając do tutułowego lnu...

Często jest tak, że mam pewien pomysł, bardzo mi się podoba i koniecznie chcę go zrealizować. Ale czasem trzeba w tym celu kupić jakieś materiały i narzędzia (w dodatku nie zawsze łatwo dostępne lub osiągalne finansowo) - co powoduje pewne opóźnienie, a czasem po prostu trzeba wypędzić z siebie lenia. I tak niektóre pomysły nabierają mocy urzędowej zanim wprowadzę je w czyn... czasem tej mocy muszą nabrać najwyraźniej dużo, bo czasu mija sporo. Na przykład rok albo dwa...albo znacznie, znacznie więcej, tak jak w tym przypadku.

Materiał kupiłam, hmm.. dawno temu. Pomysł - był jeszcze dawniejszy (bo idealnego materiału dostać nie mogłam przez baaardzo długi czas). Ale - najpierw przyczyny obiektywne (brak materiału, potem awaria maszyny, później jeszcze mój wypadek), potem te bardziej osobiste (czytaj: leń) spowodowały niejakie opóźnienie. No i jeszcze zrobienie zdjęć, czasem to trwa i trwa... Jednak co się odwlecze to nie uciecze :)

Ale od początku. Dla przypomnienia - tak się prezentowała nasza kanapownia we wcześniejszych odsłonach. Zaczęło się tak:

To był nasz pierwszy poważny mebel w mieszkaniu i jak dotąd jeden z najdroższych, wydałam na nią całą ówczesną pensję! Ale choć starannie ją wybierałam, gdy już pojawiła się w domu - nie obdarzyłam jej pełnią uczuć. Bo kolor nie całkiem był taki jaki chciałam i jaki widziałam na wzorniku :( Ale była i jest superwygodna, bardzo starannie wykonana i solidna - więc jej wymiany nawet pod uwagę nie brałam.

Były próby tymczasowej poprawy sytuacji - pojawiły się dekoracje z moich ulubionych skrzynek na wino, poduszeczki i inne takie... 


Potem podnóżek zmienił formę na bardziej wygodną i praktyczną, a ściany wokół stopniowo się zapełniły... stoliczek przyboczny bez żalu przemalowałam wkrótce po zakupie, by nabrał urody... i do szczęścia brakowało tylko tego jednego...


Bo jak napisałam - wymiana kanapy w grę nie wchodziła absolutnie, mimo koloru uwielbiałam ją - za wygodę. Ale zmiana obicia - jak najbardziej, planowałam to prawie od samego początku. Tylko przelotnie, gdy ją kupowaliśmy, zachwyciły mnie tkaniny odporne na plamy, szybko wróciłam do mojej miłości - lnu. Zapragnęłam szarego, zgrzebnego, spranego płótna i już. I nareszcie, od jakiegoś czasu - dokładnie tak mam :))

Zatem oto jest, proszę Państwa, w końcu i na blogu - jest!! Nowa odsłona mojej kanapy!!!!!!

Choć kanapa w nowej wersji funkcjonuje już trochę, to nadal gdy na nią spojrzę cieszę się jak dziecko :)) Teraz jest po prostu I-D-E-A-L-N-I-E! La, la, la :)))))))


Pokrowiec jest całkowicie zdejmowany do prania. I to mnie najbardziej cieszy, bo choć plamoodporne pokrycie w teorii jest świetne, to i tak z czasem przestaje wyglądać jak nowe - szczególnie na bocznych oparciach, których do pralki przecież nie wsadzę :) A moje dzieło mogę prać ile chcę i raczej niewiele się zmieni.

Udało mi się nawet pamiętać o zrobieniu fotek z poszczególnych etapów produkcji pokrowca - ale to już temat na oddzielnego posta, bo tu już dość zdjęć nawciskałam :)

Jak widać z powyższych fotek zmian w naszej kanapowni nastąpiło więcej - dość dawno już temu wymieniłam lub poprzestawiałam chociażby lampy, zmieniła się ilość deseczek nad kanapą i różne inne takie - i najwyższy czas pokazać to w całości, bo na blogu wciąż tylko nieaktualne zdjęcia wiszą... Drugą stronę tego kącika pokazywałam jakiś czas temu, można ją zobaczyć tutaj... ale znów zachodzą tam zmiany, he he - więc niebawem pokażę ją jeszcze raz :D

A dziś jeszcze na zakończenie mały detal - stoliczek. Może zwróciliście uwagę, ze na najświeższych zdjęciach jest trochę inny, niż poprzednio? No cóż... mieszkanie to nie muzeum, a meble to tylko meble. I czasem zdarzy się mała demolka - tak właśnie stało się ze stoliczkiem (o którym było np tutaj), stojącym niegdyś w części wejściowej do mieszkania. Po jednej z imprez niestety uszkodził się nieco jego blat, więc poddaliśmy go szybkiej przeróbce... Obcięliśmy zaokrąglenia (ale tak, ze kiedyś ewentualnie będzie je można przywrócić), zamontowaliśmy nowy blat i wykończyliśmy jego brzegi listewkami, a na koniec całość pomalowaliśmy.

Taki był kiedyś...

Co prawda całkowicie zmienił się jego charakter, ale nie żałuję, bo w tej wersji chyba lubię go nawet bardziej - i mam jeszcze praktyczne szufladki koło kanapy :) A oto wyżej wymieniony w pełnej krasie:

Pozdrawiam,
ushii

Weranduję :)

Tak, tak - choć już coraz chłodniej za oknem, ja weranduję... w najnowszym numerze Werandy :)

Weranda - and magazine cover with my window photo!

Wiem, że z niczym się wcześniej tu nie zdradziłam - bo to miała być taka mała niespodzianka :D Kilka miesięcy temu dostałam propozycję sesji dla tego magazynu, a ponieważ bardzo go lubię - z przyjemnością się zgodziłam... a w najnowszym numerze można oglądać efekty :)

Dziękuję Wam za miłe słowa i gratulacje pod poprzednim postem - ja się niestety zagapiłam i wcale nie wiedziałam, że edycja październikowa już się ukazała - i sama zobaczę ją dopiero dziś wieczorem - jestem bardzo ciekawa i nie mogę się już doczekać :)) Jak się więc okazuje dla mnie to też bardzo przyjemna niespodzianka - i to podwójnie, bo zupełnie nie przypuszczałam, że moje okienne dekoracje trafią nawet na okładkę! Ależ mi miło :))))

Ogromnie się cieszę, że się Wam podoba! I zapraszam do lektury wszystkich pozostałych moich blogowych Gości, którzy jeszcze tak jak ja nic nie widzieli, chętnie poznam Waszą opinię :)

Jeśli zaglądacie do mnie już od jakiegoś czasu, zauważycie na pewno na tych zdjęciach kilka zmian na naszym poddaszu, których na blogu jeszcze nie pokazałam, albo zrobiłam to dopiero niedawno (jak np tutaj - nasz odmieniony kącik stołowy, albo tu - pierwsza odsłona zmian w sypialni)... Ha, a dziś miałam właśnie zaprezentować kolejną! W takim razie zapraszam na świeżą porcję fotek i na więcej szczegółów jednej z tych zmian nieco później, bo post gotowy już czeka :) A mam też jeszcze kilka innych dużych i małych nowości w zanadrzu, które pojawiły się u nas już po sesji - część widzieliście, jak na przykład miętowy zakątek z maszyną, ale niektóre - i to caaałkiem spore - są na razie tajemnicą. Obiecuję zatem niebawem kolejne niespodzianki - będzie np kuchnia w nowej odsłonie :)) 

Ale żeby nie było, ze tylko coś zapowiadam i obiecuję - na koniec fotka w bardziej jesiennych kolorach niż w poprzednim poście :) - pewnego drobiazgu, który wpadł mi kiedyś w ręce na starociach - staruteńkie metalowe szablony, które służyły niegdyś do haftowania inicjałów na bieliźnie pościelowej i tym podobnych - dziś obyczaj zupełnie zapomniany...


Co prawda nie trafiłam na swoje inicjały, ale i tak je przygarnęłam, bo mają w sobie tyle uroku - a patrząc na dawne ślady farbki zastanawiam się kto i kiedy z nich korzystał, cóż stało się z przedmiotami, które pomogły ozdobić i z ich właścicielami...jakie historie mogłyby opowiedzieć te niepozorne blaszki?

Pozdrawiam bardzo serdecznie! Do zobaczenia niebawem!
ushii

Na jesień spoglądam przez różowe okulary :)

Jakie są Wasze kolory jesieni?

Dla mnie odpowiedź jest jedna, jak co roku. Żółty, pomarańczowy to piękne barwy, ale na talerzu, w parku... Cieszy mnie gdy nastaje ich czas - czas obfitości i pysznych warzyw. Ale w domu jesiennie mi się zaróżowiło, jak zawsze. Z kropelką szarości i ciepłych brązów. Bo nie ma jesieni bez wrzosów, grzybów i gorącej czekolady.

Wrzosy... Nareszcie znalazłam te ulubione, różowe - w tym roku wyjątkowo długo musiałam ich szukać, wszędzie same ciemne albo białe, z drobnymi kwiatuszkami - a ja tak lubię te słodkie, puchate i różowe :)


Ten zestaw pojawia się co roku - bo uwielbiam wrzosy w wyplatanych koszykach. Dla mnie to kwintesencja wczesnej jesieni...


Jeszcze piekę codziennie malinowe crumble (pisałam o nim już nie raz, np tutaj - gdyby ktoś nie znał, a miał ochotę :), jeszcze nie mogę nasycić się tymi ostatnimi letnimi owocami...


Ale lato powoli odchodzi... Od M. dostałam wspaniały prezent na chłodniejsze dni - wymarzony kocyk, wyglądający jak zrobiony na drutach... i jeszcze nazwę ma bardzo odpowiednią - no bo jakbym mogła źle się czuć pod kocykiem, który nazywa się tak samo jak ja? 


Do tego gorąca czekolada w naszych ulubionych kubkach - na dobry początek dnia. I palmierki w jesiennej wersji - z cynamonem i drobno siekanymi orzechami i migdałami, mniam :) Piekę takie co roku, gdy poczuję, że poranki są już coraz chłodniejsze, że powietrze już pachnie inaczej...


Palmierki cynamonowo-migdałowe
  • opakowanie ciasta francuskiego
  • roztopione dwie łyżki masła
  • kilka łyżek cukru (ilość wg upodobań) - białego lub jeszcze lepiej brązowego
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • garść łuskanych orzechów lub migdałów
1. Posiekać drobno migdały, wymieszać cynamon z cukrem. 
2. Ciasto jeśli to konieczne rozwałkować, posmarować masłem, posypać cukrem i migdałami. Zrolować je wzdłuż dłuższego boku od obu końców, tak by wałeczki zetknęły się pośrodku. Jeśli zrobiło się miękkie, schłodzić ok. 15 minut w lodówce. Pokroić na plasterki grubości ok 1cm, rozłożyć z odstępami na blasze. Piec w 190C ok 15 minut, przewrócić na drugą stronę w połowie tego czasu.
Przepis na podstawową wersję już kiedyś u mnie był, ale dla porządku podaję i ten. Polecam, bo przecież są takie banalne i błyskawiczne, a dają tyle przyjemności :)

I jest pięknie, ciepło i spokojnie... nie bronię się już przed jesienią, żegnam się powoli z latem. W koszyku garść grzybów czeka na na risotto. Jutro kupię dynię. Bo na talerzu przecież pomarańczowo być u mnie może :)

Pozdrawiam,
ushii